Człowiek w berecie

Człowiek w berecie
2 maja, 11:08 Bartek Radniecki / OnetMuzyka

„W ostatnich latach chciałem się odciąć od beretu, pokazać, że bez niego też mogę istnieć na scenie. Ale ludzie przestali wierzyć, że to ja. Na koncertach pytali, gdzie mam beret. W końcu się poddałem. Jeśli ludzie tego potrzebują, to proszę bardzo – oto beret”.
Bogdan Gajkowski, znany lepiej jako Kapitan Nemo, przyszedł na świat 4 maja. Niektórzy dopowiedzą, że w berecie. W latach 80. był jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci na polskiej scenie muzycznej. Jego znakami rozpoznawczymi były beret, syntezatorowe brzmienie i niski głos (w tej właśnie kolejności). „W latach 80. działały dziesiątki, jeśli nie setki zespołów. Żeby się wyróżnić, potrzebne było coś bardzo charakterystycznego. Ponieważ w berecie chodziłem często na co dzień, wpadłem na pomysł, że wyjdę też w nim na scenę. Nie spodziewałem się, że to aż tak chwyci” – przyznaje Kapitan Nemo.

Magiczna Maszyna

Nim jednak Gajkowski stał się Kapitanem Nemo, próbował swych sił w innych przedsięwzięciach. Zaczynał od punk rocka. „Wywodzę się z ruchu punkowego” – przyznaje. Jego „pierworodnym” instrumentem była gitara. „Od piątej klasy podstawówki cały wolny czas spędzałem z gitarą w ręku”.
Po pewnym czasie porzucił jednak, jak sam to określa, półamatorskie zespoły punkowe, na rzecz zgoła odmiennej stylistyki. Magiczna Maszyna, która działa na przełomie lat 70. i 80. była jedną z pierwszych polskich formacji soulowych. „Byłem zafascynowany tą muzyką” – przyznaje Kapitan Nemo. Zainteresowanie czarnymi brzmieniami w kraju nad Wisłą w tamtym czasie było jednak niewielkie. „Polska publiczność nie była wtedy przygotowana na taką muzykę. Dopiero wiele lat później powstał tzw. polski soul. Wtedy było na to za wcześnie. Co z tego, że dobrze opanowaliśmy wszelkie soulowe niunanse takie jak podziały basu, gitary i perkusji, solówki na pianinie Fendera, skoro prawie do nikogo ta muzyka nie trafiała?” – pyta Kapitan Nemo. Dlatego zdecydował się na kolejną stylistyczną woltę. Magiczną Maszynę schował do garażu, po czym odpalił projekt, dzięki któremu zdobył niemałą popularność, a także rozsławił w Polsce pewien instrument.

Elektroniczna cywilizacja

„Pierwszy syntezator przywiózł do Polski Czesław Niemen” – opowiada Kapitan Nemo. „Byłem chyba na każdym koncercie, na którym na nim grał. Zakochałem się w tym instrumencie, byłem zafascynowany jego możliwościami”.
W pierwszej połowie lat 80. brzmienia instrumentów klawiszowych zdobywały na świecie coraz większą popularność. Niemal każdy nowy brytyjski artysta tworzący w tej stylistyce mógł liczyć na rozgłos. Gajkowski, który zawsze uważnie śledził światowe trendy, postanowił sprawdzić, czy na równie dużą popularność twórcy new romantic (bo tak właśnie, wymiennie z nazwą synth pop, określano styl oparty o brzmienia syntezatorów) mogą liczyć nad Wisłą. Powołanie do życia takiego projektu nie było jednak proste, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – instrumenty klawiszowe nie były u nas dostępne w każdym sklepie na rogu. „W tamtych czasach zdobywanie sprzętu to była gehenna” – przyznaje Kapitan Nemo. „Charakterystycznym zjawiskiem było wypożyczanie instrumentów. Niektórzy trudnili się tym zawodowo. Miałem dużo szczęścia. Nie musiałem nic pożyczać, bo studio Tonpressu na Wawrzyszewie, gdzie nagrywałem debiutancki album, było dobrze wyposażone”.
Przed premierą dużej płyty, ukazały się single z piosenkami „Elektroniczna cywilizacja/Po co mówić o tym (to się wie)”, „Słodkie słowo/S.O.S dla planety” i „Zimne kino/Twoja Lorelei”. Wszystkie zdobyły sporą popularność. Debiutancki krążek Kapitana, wydany w 1986 r., przyniósł kolejne przeboje – „Wideonarkomanię” czy „Samotność jest jak bliski brzeg”. „Publiczność zareagowała wielkim >>wow<<” – opowiada Kapitan Nemo. Przez długi czas do piosenek Kapitana Nemo nie mogły się jednak przekonać PRL-owskie media. W Polsce zawsze bardziej ceniono brzmienia gitarowe. W tamtym czasie muzyka elekroniczna mogła uchodzić za totalne dziwactwo. „Moich pierwszych utworów nie chciało puszczać radio. Jeśli w końcu zaczęło, to głównie dlatego, że domagała się tego publiczność” – opowiada Kapitan Nemo. Gdy w 1989 r. ukazywał się drugi studyjny album „Jeszcze tylko chwila” (tym razem wydany nakładem Polskich Nagrań, a nie Tonpressu), Kapitan Nemo miał już za sobą chrzest medialny, był znany i rozpoznawalny. Drugi longplay człowieka w berecie powtórzył sukces poprzednika.

Ojciec chrzestny

Dwie płyty wystraczyły by niektórzy obwołali Kapitana Nemo ojcem chrzestnym polskiej muzyki elektronicznej. „To chyba przesada, nie mam aż takich wpływów” – śmieje się Gajkowski. „Wiele osób obarczyło mnie odpowiedzialnością za to by dbać i pokazywać nowe trendy, wskazywać drogę debiutantom. Czuję ten obowiązek” – przyznaje Gajkowski. „W Polsce jest dziś mnóstwo ciekawych wykonawców muzyki elektronicznej. Przykre jest jednak to, że nikt się nimi nie interesuje, że nie pojawiają się w mediach” – konstatuje. „Boję się, abyśmy nie wrócili do lat 80., do tego, co spowodowało wielki wybuch w tamtym czasie. Mam na myśli sytuację, w której co innego pokazują media, a czego innego chce słuchać publiczność” – mówi Gajkowski. W latach 90. cisza medialna objęła też Kapitana Nemo. Zniknął jednak nie z przymusu, a na własne życzenie. W tamtym czasie nasz bohater zajął się bowiem tworzeniem muzyki do filmów i reklam. Szczególnie duże doświadczenie zdobył na tym drugim polu. „Pracowałem dla największych marek – Shella, Forda, Kamisa, KFC” – wymienia. Praca w reklamie tak go pochłonęła, że w latach 90. nagrał tylko jeden premierowy utwór „Jacy delikatni”. „(Reklamy – przyp. red.) to były rzeczy, których się nie wstydzę. Podchodziłem do tego bardzo profesjonalnie” – mówi Gajkowski. W końcu jednak zatęsknił za show-biznesem. W 2002 r. ukazał się krążek z premierowym materiałem Kapitana Nemo, zatytułowany „Wyobraźnia”. Dla wielu zaskakujący, bo ojciec chrzestny polskiej elektroniki sięgnął na nim po… gitary. Na płycie pojawiło się sporo żywego instrumentarium, krytycy porównywali „Wyobraźnię” do twórczości Nine Inch Nails i Depeche Mode. „Podobno mężczyzna dorasta do gitar” – śmieje się Kapitan Nemo. „Gitara daje nowe kolory. Muzyka wykonywana wyłącznie na instrumentach elektronicznych, bywa zbyt chłodna”. „Zawsze rzucam się na nowe rzeczy. Uważam, że nie ma sensu chodzić cudzymi ścieżkami. Jeśli ktoś już coś zrobił, trzeba wymyślić coś innego” – prezentuje swą filozofię Kapitan Nemo. Kiedyś próbował przeszczepić na polski grunt soul, a potem new romantic. Kto wie. Może jeszcze nas czymś zaskoczy? „Cały czas >>siedzę<< nad nowym krążkiem” – mówi. Oprócz pracy nad płytą i nagrywania muzyki użytkowej, Kapitan Nemo regularnie też koncertuje. „Kiedyś występy na żywo nie były dla mnie tak ważne jak teraz. Ostatnio bardzo je polubiłem. W Polsce publiczność stała się bardziej świadoma. To duża przyjemność występować przed publiką, która chce Cię słuchać”.