Wywiad dla pisma ANGORA

Był uznawany za prekursora stylu new romantic i electro w Polsce. Po latach popularności Kapitan Nemo zniknął ze sceny. Niedawno jednak znowu na nią powrócił.

Lubię ludzi

Wyróżniał się wyglądem, stylem, muzyką. Jego przeboje grano we wszystkich polskich dyskotekach. Był rodzimym przedstawicielem elektronicznej odmiany rocka. Królował na estradzie blisko dziesięć lat. Jego nazwisko, Bogdan Gajkowski, wielu osobom do dziś nic nie mówi. Jednak image faceta w berecie i pseudonim artystyczny, a właściwie nazwa zespołu Kapitan Nemo od razu przywołują wspomnienia. Choćby „Elektroniczna cywilizacja”, „Twoja Lorelei”, „Słodkie słowo”, czy „SOS dla planety”. Komponował także dla innych. Po wieloletniej przerwie znowu koncertuje.

Ciągle wyróżnia się w tłumie. Wysoki, postawny, dziś już bez beretu, ale w charakterystycznej czapce. Prawdziwy kapitan. – Moja muzyka uważana jest za niszową. Ale wcale się tym nie przejmuję. Jestem w tej samej grupie, co Depeche Mode, czy Yellow Magic Orchestra. Kiedyś zająłem się muzyką elektroniczną i to kontynuuję. Co najważniejsze, mam swoją publiczność.

Niedawno w Centralnym Domu Kultury w Warszawie Kapitan Nemo zaprezentował się podczas koncertu. I zgromadził ogromną widownię. Na jego występ przyszło kilkaset osób. W różnym wieku. Rok temu zagrał w stołecznym Hard Rock Cafe. I tam było podobnie. Na innych koncertach także. Tym samym, obchodzący w 2009 roku 25-lecie działalności artysta wciąż przyciąga fanów muzyki elektronicznej. Zarówno tych, którzy pamiętają jego piosenki sprzed lat, jak również zupełnie nowe pokolenie.

Urodził się w Warszawie. Jak mówi, muzyka zawsze była obecna w jego domu. – Wychowywałem się przy dźwiękach muzyki. Ale zawodowo, nikt wcześniej z rodziny tym się nie zajmował, jestem pierwszy na scenie.

Muzyki uczył się od czasu szkoły podstawowej. – Zawsze byłem niepokornym uczniem. Zajmowałem się zatem poszczególnymi rzeczami. Najpierw była to gitara klasyczna, potem basowa. Następnie zacząłem komponować, aranżować.

Oprócz szkoły muzycznej uczęszczał na prywatne lekcje. Rozwijał się. Do tego stopnia, że w pewnym momencie pisał już aranżacje dla orkiestry rozrywkowej.

Po liceum dostał się na Uniwersytet Warszawski. Studiował filologię angielską. Równolegle wciąż jednak uczył się muzyki. Tłumaczy, że już na drugim roku uświadomił sobie, iż wie już tyle o muzyce, że byłoby głupotą ja odrzucić. – A anglistyka stanowiła dla mnie pomoc. Jest tak zresztą do dziś. Wszelkie interesujące mnie informacje uzyskiwałem w tym języku, porozumiewałem się, śpiewałem. Cała literatura fachowa o showbiznesie jest po angielsku.

Na początku jego muzyczne występy, to działalność amatorska. Potem zaczął już koncertować. – Ale strach siada na plecach, gdy staje się przed duża publicznością, która ocenia artystę. To przeraża, ale i mobilizuje.

Nagrywał, tworzył zespoły, pisał własne utwory. Naśladował też zachodnich wykonawców. Zmierzał już, jak zaznacza, w stronę zawodowstwa. – Zawsze przygotowywałem jakieś utwory i szukałem kolegów, którzy pomogliby mi je wykonać. Od początku szefowałem i tak mi zostało. Żyłem muzyką praktycznie od dzieciństwa. Od chwili, kiedy dostałem od rodziców gitarę akustyczną. Od tamtego momentu nie rozstaje się z muzyką.

Inspirował go David Bowie. Muzyka Bitelsów i Rolling Stones dotarła do niego dopiero później. – I to było bezcenne. Gitara była za płytka. Szukałem zatem nowych rozwiązań, które by zmieniały dźwięki. I nagle pan Robert Moog wynalazł instrument. Syntezator. Wtedy jednak kosztował on ogromne pieniądze.

Z pierwszym syntezatorem zetknął się już po studia. Przygotowywał różne projekty. M.in. dla Izabeli Trojanowskiej. Skomponował „Brylanty” i „Nic naprawdę”, z albumu „Układy”. – Uznałem, że skorzystam ze swoich pomysłów. Niestety, nie miałem instrumentów. Więc poprosiłem o pomoc muzyków. Brzmienie miałem w głowie, oni znajdowali je na instrumentach, grali jakby z mojej wyobraźni. I od tego się zaczęło.

Do pracy na wyłącznie własny rachunek zmusił go stan wojenny i wyjazd Izabeli Trojanowskiej. – Postanowiłem sam robić taką muzykę.

Nie ukrywa, że miał obawy. – Bałem się tego, że posunę się za daleko. Rzadko, kto używał wtedy syntezatora. Wszystkie ścieżki nagrałem elektronicznie. Powstała pierwszy utwór, „Elektroniczna cywilizacja”.

Zaskoczył wszystkich. Nagranie okazało się bowiem być wielkim sukcesem. Piosenkę grano we wszystkich dyskotekach, w radio. Zresztą kolejne krążki też stały się hitami. – Wybór drogi był, zatem prosty. Publiczność wręcz tego ode mnie zażądała. I żąda do dzisiaj. A tak wtedy narodził się Kapitan Nemo.

Nazwę zaczerpną od Juliusza Verne`a. Z jego powieści. – Kaitan Nemo, to był bardzo oryginalny facet. Ogarnięty wolą walki. To do mnie pasowało. Postać, osobowość.

Image faceta w czerni, w berecie na głowie był, jak zapewnia, przypadkowy. – Szukałem czegoś, co by mnie wyróżniało od innych. Beret nosiłem, na co dzień. I w pewnym momencie wyszedłem w nim na scenę. Tak z zaskoczenia, spontanicznie. I potem nie mogłem już się od tego beretu uwolnić. Publiczność żądała go, gdy występowałem bez, a że publiczność jest najważniejsza, nie miałem specjalnie wyboru.

Nagrał dwie duże płyty i kilka singli. Wiele koncertował, w kraju i za granicą, występował na festiwalach. W Opolu i w Sopocie. Jego piosenka znalazła się na liście przebojów Radia France. – Pojechałem zatem do Paryża. Traktowałem to promocyjnie. Pojawiła się bowiem możliwość wejścia na obce rynki muzyczne. Niestety, to się nie udało.

Dlaczego? Bo, jak mówi, samemu niewiele można było zrobić. – Wyjazdem i promocją artystów za granicę zajmowało się wówczas w Polsce niewiele firm. Bez ich udziału i pomocy nie było szans na jakiekolwiek przebicie się w innym kraju.

Największą popularnością Kapitan Nemo cieszył się w połowie lat 80. Trwała ona do okresu polskiego przełomu, czyli do 1990 roku. – Potem nastąpił wielki kryzys w rodzimym showbiznesie. Do dziś mam za złe pewnemu politykowi, który powiedział, iż dla niego są ważniejsze sprawy niż kultura. Efekty tego rozumowania zbieramy do dziś. Na wszystkich płaszczyznach. Wtedy nastąpiło załamanie na rynku rozrywkowym. My, jako jedni z nielicznych, podobnie, jak „Perfekt”, czy „Lady Pank” robiliśmy to zawodowo, dla pieniędzy. Żyliśmy z tego, a jednocześnie dawało to nam wielką przyjemność. Niestety, nikt nie pomógł kulturze w tych przemianach. Pozostawiono ja, a zwłaszcza artystów, samym sobie.

Nie było koncertów, nagrań. Bardzo wielu zdolnych muzyków wyjechało za granicę. I wcale nie udało im się tam zrobić karier.

– Moi muzycy oświadczyli, że czekają na paszporty i chcą wyjechać. Uznałem, że nie będę Don Kichotem polskiego showbiznesu i postanowiłem rozwiązać zespół. Oczywiście, próbowaliśmy jakoś funkcjonować, ale nie mieliśmy jednak specjalnie na to możliwości. Ostatni koncert odbył się w 1992 roku w Nowym Jorku. I wtedy, w kraju pojawiła się propozycja komponowania muzyki do filmów i reklam. A, że on nie miał ochoty wyjeżdżać z polski, po to, by – jak mówi – obklejać dachy styropianem, zdecydował się tę ofertę przyjąć. – Była to doskonała sytuacja, bowiem mogłem wykonywać swój zawód, realizować się, choć na innej, nowej płaszczyźnie.

Zauważa, że szybko okazało się, że jego wyobraźnia sprawdziła się w ilustrowaniu filmów. – Niektórzy reżyserzy uwielbiali ze mną pracować, bo od razu wyczuwałem klimat i pisałem do niego muzykę. Mnie także to się podobało. Dawało wolność w pomyśle i w formie. Pracowałem z ludźmi, którzy dobrze się na tym znali i mnie rozumieli. To bardzo budowało.

Przyznaje, że miał szczęście. Napisał muzykę do kilku filmów telewizyjnych i ponad 150 utworów do reklam. Tym samym oglądając i słuchając wielokroć różnych reklam nie wiemy nawet, że to Bogdan Gajkowski skomponował do nich muzykę.

Pracował tak przez osiem lat. Potem jednak postanowił nagrać płytę. – Zacząłem nad tym pracować. W głowie nazbierało się tyle pomysłów. I szukałem dla nich ujścia.

Tłumaczy, że sporo rzeczy powstawało przy okazji pisania muzyki do filmów. Poza tym, wielokrotnie zaczepiano go na ulicy i pytano, dlaczego nie wraca na estradę. – W końcu doszedłem do wniosku, że skoro są ludzie, którzy chcą mnie słuchać, to trzeba dąć im te możliwość.

I tak w 2001 roku powstała płyta. „Wyobraźnia” Na rynek powrócił w maju 2002 roku wydając owoc swojej pracy. Krążek został bardzo dobrze przyjęty przez krytykę. Pochodzą z niego dwa przebojowe single: „Na co czekasz” i „Zabierasz moje sny”, do których nakręcono teledyski. – To wszystko, czego nauczyłem się przy pisaniu muzyki ilustracyjnej, sprawiło, że przygotowanie tej płyty poszło mi bardzo łatwo. W ogóle nie zastanawiałem się przy komponowaniu, Po prostu miałem warsztat. Wyobraźnię. Jest to muzyka oparta na syntezatorach, ale w nowym brzmieniu. Kapitan Nemo po dziesięciu latach.

Dodaje, że zmienił się. – To nie są wieczne wspomnienia. Powstało sporo nowych piosenek, a stare są w nowej aranżacji.

Nie ukrywa, że nie było wcale łatwo. – Tłumaczyłem wielu osobom, iż muzyka elektroniczna wraca w wielu krajach, że zaczyna odgrywać ponownie dużą rolę. Ale niestety, śmiano się ze mnie. A dziś, na zachodzie obejmuje jedna trzecia rynku, zaś w Polsce w ogóle jej nie ma. Nikt w rodzimych wytwórniach płytowych i stacjach radiowych nie jest nią zainteresowany.

Dlatego, jak mówi, sam wydaje swoje płyty. I sam je dystrybuuje i rozpowszechnia. – Czynię to własnymi kanałami. Zająłem się także swoimi występami. Staram się przedstawiać publiczności to, co jej się podoba. Ale trzeba było przestawić się na współczesny sposób myślenia, zasady zachodniego rynku. Sam nie byłem w stanie tego zrobić. Pomogli mi ludzie.

Koncerty rozpoczął od dużego koncertu w Szczecinie, na Wałach Chrobrego, w 200… roku. Potem były następne. – Odkryłem przy okazji magie koncertów klubowych. Inaczej jest na dużych imprezach, gdzie widz jest anonimowy, mam się z nim trudny kontakt, a inaczej w klubie. Kameralny klimat, widzę oczy publiczności, czuję energię, wiem, jak mam grać, by ją pobudzić. Lubię ludzi. Fajnie jest po koncercie usłyszeć jakieś uwagi. Cieszę się z kontaktu z widownią. Bardzo mi tego brakowało. Gdy wróciłem, poczułem się, jak ryba w wodzie.

Oprócz występów wciąż zajmuje się pracą kompozytorską. Pisze dla innych, gra muzykę ilustracyjną. Dla filmu i reklamy.

Ostatnie jego koncerty, to podsumowanie 25-letniej działalności. Ale, jak zastrzega, jest to jednoczesne pokazanie, że zespół wszedł na nowy etap rozwoju artystycznego. – Tak więc, oprócz starych przebojów, w nowych aranżacjach, pojawiają się utwory z płyty „Wyobraźnia”, nowe piosenki, znajda się na kolejnym krążku.

Zapewnia, iż nie boi się ryzyka. – Jakoś dam sobie rade z dystrybucją, mimo, iż nie pojawiam się na żadnej radiowej antenie. Można się promować np. w internecie.

Nie zniechęca się, wciąż ma dużo sił i energii. Nie boi się przyszłości, bo ona zależy od wyobraźni, a tej mu nie brakuje. Dalej chce komponować i mieć kontakt z publicznością. Wszak z tego żyje. – Dopóki będę miał pomysły, dopóty będę to robił. Cały czas czuję w sobie duży potencjał twórczy. Wiem, co mam robić. Problem w tym, że czasem trudno to sprzedać.

Tomasz Gawiński

Na apli

Kapitan Nemo – (nemo łac. nikt) postać literacka z powieści Juliusza Verne’aDwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi oraz „Tajemnicza wyspa.

Projektant, budowniczy i dowódca okrętu podwodnego Nautilus. Był wysoki, miał niebieskie oczy i bladą cerę. W powieści 20 000 mil podmorskiej żeglugi trudno określić jego wiek, ale to dojrzały mężczyzna. Był człowiekiem spokojnym i łagodnym, jednak, kiedy popadł w gniew, potrafił być porywczy. Pewny siebie i dumny, zachowywał dystans dla swoich gości. Jego załogę stanowili ludzie z różnych krajów, dobrzy, odważni i szlachetni, a także lojalni wobec siebie i swego kapitana.